WIĘCEJ NIŻ WSZYSTKO

A więc to tak.

  Leżał bez tchu na szpitalnym łóżku. I czekaliśmy na koniec. Na jego koniec. Nigdy nie rozmawialiśmy. Nie wiedziałam, czy zdążymy. Nie nauczyliśmy się tego za życia, a rozmawiać z kimś po jego śmierci, to nie oszukujmy się, to już nie ta sama rozmowa. Człowiek pyta się swoim głosem i swoim głosem odpowiada. Odpowiada zgodnie z wyrytym w pamięci wzorem.
  Siedziałam jak na szpilkach, bo wzywało mnie życie za murami szpitala. Chciałam wyjść z białej, prześwietlonej światłem jarzeniówek sali i schować się w mroku ulic, ale on tu leżał. Oddychał. Ja siedziałam. Nie pogadaliśmy, zrobiło się późno.

  - O co pytałeś? – próbowała podtrzymać rozmowę kobieta, koło której leżał mąż pachnący extra mocnymi, potem i znojem całego dnia pracy.
O nic nie pytał. Wszedł w nią i wyszedł. I to był piękny dzień. Na pewno to był piękny dzień, kiedy ojciec pełen twórczych mocy, zasiał w gładkiej przestrzeni macicy ziarno. Potem częściej wychodził niż wchodził, bo to co się stało tamtej nocy, było ostateczne i nosiło moje imię. A kto do diabła lubi takie sytuacje? Ostateczne?! Po dziewięciu miesiącach oczekiwania i kilku dniach wstrzymywania przez matkę oddechu na myśl, co to będzie, stało się, co stać się miało. Mama otwierała się w bólach na świat, bym mogła zachwycić się tym życiem i przerazić. Głęboko oddychała, wypychając moje ciało z siebie. I oślepił mnie blask światła. Rodziłam się o świcie pewnego czerwcowego dnia.
   Wyobrażam sobie, ile mama wycisnęła z siebie kropli potu, wydała jęków i krzyków by mnie wyprzeć ze swego wnętrza, ile razy odczuła, że jest na granicy życia i śmierci, walcząc o swój głęboki, spokojny oddech. I mój pierwszy płacz. Wyobrażam sobie, ile wódki ojciec postawił kumplom, a ile oni jemu, … by zalać smutek, że pierworodny to baba. Kieliszki napełniane raz po raz błyszczały na stoliku przykrytym ceratą gdzieś na zadupiu zakładu pracy, a ich zawartość znikała w czeluściach ust i przełyków, by dostać się do krwioobiegu ... i ... rozjaśnić umysł ojca i jego kompanów. Ile wódki mógł wypić za nasze zdrowie, wiedząc, że mama ze mną zostanie na porodówce trzy doby, te trzy jego i tylko jego przegadane dni i przepite noce wciąż pachnące wolnością, ale już przynoszące pewną nostalgię.
  To był piękny dzień. Święta Zofia – patronka szpitala czuwała nad nami, a ojcu pozostało jedynie sumienie, które mogło, ale nie musiało odzywać się do niego jego własnym głosem, by upomnieć, poskromić, zganić.
- Jeeesteśśś ooojceeem … - przemawiało sumienie do świadomości.
- Wiem, no przecież wiem - ucinał ojciec, przepijając do dna.